PONAD CHMURAMI
tekst: ANDRZEJ
JASTRZĘBSKI
To
był chyba najdłużej przygotowywany wyjazd w ciągu mojego
dotychczasowego stażu górskiego. Wszystko zaczęło się w
1998 roku, kiedy po raz pierwszy pojawiła się szansa na zrealizowanie
pomysłu wyjazdu w Kaukaz. Ciągle jednak coś stawało na
przeszkodzie: niepewna sytuacja polityczna w rejonie, problemy z zebraniem
ekipy, wygospodarowaniem wolnego czasu itd. Aż wreszcie udało
się! Najpierw w osiem a w końcu
w pięć osób (Pućka, Zbyszek, Marcin, Krzysiek i ja)
postanowiliśmy spróbować. Dla nas wszystkich zorganizowanie
miesięcznej wyprawy w tak wysokie góry było najpoważniejszym jak
dotąd wyzwaniem logistycznym, a także przedsięwzięciem
niewątpliwie obfitującym w całkiem nowe doświadczenia.
Stąd w czasie długich wieczornych dyskusji dawało się
wyczuć nastrój respektu. Jednocześnie jednak atmosferę
podgrzewał szczególny dreszczyk emocji – ruszaliśmy przecież w
nieznane. Jak się później
okazało, uczucie to miało nam towarzyszyć przez cały
wyjazd. Bez względu bowiem na to ile i jak bardzo kompetentnych informacji
oraz materiałów uda się zebrać przed podróżą, w kraju
takim jak Rosja nie można być niczego pewnym. A Kaukaz – piękny,
pociągający, wręcz mistyczny a jednocześnie bardzo
niebezpieczny.
Wreszcie wybija godzina „zero” i wczesnym rankiem 18
lipca ładujemy się z ciężkimi plecorami do pociągu.
Podróż przez Polskę do Terespola właściwie przesypiamy
odpoczywając po trudach ostatnich dni (i nocy) przygotowań. Granicę
przekraczamy już wieczorem pociągiem zdominowanym przez lokalnych
handlarzy-przemytników. Ile worków ze spirytusem oraz paczek papierosów
może się zmieścić pod ubraniem? To naprawdę warto
zobaczyć. W Brześciu okazało się, że pociąg do
Adleru, który co drugi dzień ciągnie wagony do Mineralnych Wód w
Kaukazie, ma odjechać za dwadzieścia minut. Nie mamy wcześniej
kupionych biletów (żeby być pewnym swego trzeba je zarezerwować
już miesiąc wcześniej), ale po zdecydowanej wymianie zdań z
kasjerką oraz przy pomocy jednego z koników udaje się nam w ostatniej
chwili je kupić. Teraz biegiem na peron: zegarek, schody, korytarz,
tłum ludzi, 45-kilogramowy plecak wyciska ze mnie ostatnie poty. Wreszcie
dopadamy do naszego wagonu. Pociąg rusza. I tu pierwsza niespodzianka. Prowadnica (odpowiednik konduktora w
polskich pociągach hotelowych) wyjaśnia nam, że bilety owszem
mamy w pariadkie tyle że nasze
miejsca rozrzucone są po połowie pociągu co wiąże
się z koniecznością kilkakrotnego przesiadania się z wagonu
do wagonu. Ostatecznie udaje nam się załatwić to tak, że za
przyzwoleniem prowadnicy zajmujemy w
piątkę jeden czteroosobowy przedział w wagonie kupiejnym (miejsca do leżenia,
zamykany przedział). Udało się. Pociąg nabiera
prędkości, a my możemy wreszcie odetchnąć z ulgą.
Teraz dopiero siedząc w rosyjskim wagonie i mając przed sobą
perspektywę 55 godzin podróży zaczynamy czuć, że jedziemy w
Kaukaz. Wysiadka dopiero za dwa dni.
W sąsiednim wagonie plackartnym jedzie jeszcze jedna grupa Polaków - z Wrocławia.
Postanawiamy wspólnie rozejrzeć się po przyjeździe za dalszym
transportem w góry. Czwartego dnia od wyjazdu z Krakowa wysiadamy w Mineralnych
Wodach. Jest sobota, więc kantor i bank otwierane są później. W
końcu wymieniamy pieniądze u ormiańskich cinkciarzy ze
złotymi zębami za plecami milicjantów uzbrojonych w kałachy. Nie
mamy czasu do stracenia i zależy nam na jak najszybszym opuszczeniu miasta
i wyjeździe w góry. Razem z wrocławianami jest nas jedenaścioro.
Wszyscy pakujemy się do gazeli (odpowiednik
forda transita). „Zmieści się, bywało więcej” uspokaja,
widząc moje zaniepokojenie, kierowca upychający na wcisk nasze
plecaki uzbrojone w raki i czekany. Wreszcie „pajechali w pieriod” i
ruszamy do miejscowości Elbrus. Mijamy drogowskaz: „Grozny 260 km” –
Czeczenia niedaleko... Na horyzoncie wyłaniają się pierwsze
wzniesienia. Po drodze w Tyrynauzie, już w dolinie Baksanu,
załatwiamy formalności. W Rosji obowiązkowa jest rejestracja
obcokrajowców i powinności tej należy dopełnić w
właściwym oddziale milicji do 48 godzin od przyjazdu. Mamy
solidną bumagę z
imponującą nawet Rosjanom ilością pieczątek. Uzyskanie
potwierdzonej pieczątką w paszporcie
registrowki nie nastręcza problemów, natomiast
pozwolenie na poruszanie się w terenie przygranicznym (także
obowiązkowe w wypadku eksploracji obszarów leżących na
południe od rzeki Baksan) załatwia się w stolicy republiki
Kabardyno-Bałkarskiej Nalicziku. Ponieważ jednak biuro staży
granicznej w soboty nie rabotajet postanawiamy
dwa najbliższe dni w górach spędzić „na dziko”. Ostatni dzisiaj
odcinek drogi z Elbrusa do bazy Dżantugan (2300 m) pokonujemy na pace
rozklekotanego Ziła. Przed nami otwiera się przepiękny widok na
Dolinę Adył-Su zamkniętą z trzech stron
ośnieżonymi ścianami. Koniec asfaltu, coraz stromiej, redukcja
na jedynkę, trzęsie solidnie. Aż wreszcie koniec jazdy. Wysiadamy.
Jesteśmy w Kaukazie! Rozbijamy namioty nieopodal naszych wrocławian –
będziemy współpracować we wzajemnym doglądaniu namiotów. W
bazie obozuje wielu alpinistów – spalone słońcem twarze, suszący
się ekwipunek wspinaczkowy dowodzą pracowicie spędzanych w
ścianach dni, a jednocześnie tworzą już tutaj na dole
niepowtarzalny klimat wysokich gór.
Najbliższy tydzień spędzamy w Dolinie
Adył-Su wchodząc na szczyty, które pozwoliły nam się
pokonać. Wtedy jak i w ciągu trwającego następne osiem dni
pobytu w Dolinie Iryk po raz pierwszy mamy okazję doświadczyć
wpływu dużych wysokości na organizm. Obywa się bez
specjalnych komplikacji i stopniowo zdobywamy
konieczną aklimatyzację. Jak będzie na Elbrusie, który
cały czas nad nami góruje? Już niedługo się okaże.
Z miejscowości Elbrus wyjeżdżamy w
kierunku najwyższej góry Kaukazu okazyjnie zatrzymaną
wołgą. Pięć osób z dużymi plecakami? Nie, tu nie ma
nigdy takich problemów. Po drodze łapiemy gumę. Kierowca choć
nie ma podnośnika nie tracąc rezonu zachęca: ”Nu, rebiata pomożetie” . W
czwórkę podnosimy wołgę (założone koło ma jeszcze
bardziej łysą oponę niż ta przedziurawiona) i już
możemy ruszać dalej.
Po krótkiej dyskusji decydujemy się na obranie
wariantu wyjścia na Elbrus z pokonaniem
pierwszego etapu kolejką. Trochę to podkopuje etos, ale pogoda
staje się coraz bardziej niepewna i nie chcemy ryzykować, że
zabraknie nam czasu na zdobycie wierzchołka. Reguły funkcjonowania
dwuodcinkowej kolejki kabinowej przedłużonej dodatkowo wyciągiem krzesełkowym nie są
do końca jasne, ale w rezultacie łapiemy ostatni tego dnia wagonik.
Szybko zdobywamy wysokość, pod nami szumiące potoki lodowcowe i
przepiękny widok na dolinę Baksanu. My jednak zadzieramy z niepokojem
głowy – Elbrus w chmurach. Na stacji Mir (3400 m) przesiadka na
krzesełka. Obsługujący wyciąg śniady macho nie pozwala
nam zapakować plecaków osobno i
musimy wykonywać karkołomne ewolucje z naszymi
ciężkimi ruksakami . Przy
pierwszej próbie plecak mnie pokonuje i po kilku chwilach jazdy muszę go
puścić w dół po czym skaczę za nim. Dopiero wtedy do
obsługi dochodzi, że mamy rzeczywiście ciężkie
plecaki. Na górę wreszcie dojeżdżam szczęśliwie.
Pierwsza krew na Elbrusie już za mną.
Obóz
rozbijamy nieco powyżej tzw. „Barrels Hut” (3800 m.). Jest to baza
składająca się z kilku wielkich beczek po paliwie rakietowym
przerobionych na pomieszczenia mieszkalne. Za kilka dolarów można tu
spędzić noc z czego skwapliwie korzystają zwłaszcza
Westmani. „Beczki” dość mocno kontrastują z pięknem
otaczającego je krajobrazu, ale ich kształt wydaje się optymalny
ze względu na wiejące tu zwłaszcza zimą wiatry.
Również grzbiet moreny, na której obozujemy jest zeszpecony stosami
przerdzewiałego żelastwa. Trudno dziś ocenić do czego to
wszystko kiedyś miało służyć, ale obecnie wygląda
okropnie. Dzisiaj już nigdzie wyżej nie idziemy. Mamy wprawdzie
dobrą klimę, nie chcemy jednak ryzykować pokonywania zbyt
dużej różnicy wysokości tego dnia.
Rano
ruszamy wyżej – do Prijuta 11-tu (4200 m.). Jest to ostatnie schronisko na
trasie klasycznej drogi na Elbrus. To znaczy właściwie byłe
schronisko. Po pożarze kilka lat temu zostały z niego tylko ruiny, z
resztą prawie w ogóle nie uporządkowane. Od „Beczek” podchodzimy
już cały czas po lodzie i śniegu. Tak będzie aż do
szczytu - przynajmniej przez najbliższe kilka dni. Podejście zajmuje
nam mniej niż przewidywaliśmy, a Pućka zalicza niemniej
przewidywaną kąpiel w ukrytym pod śniegiem strumyku lodowcowym.
Mijamy resztki Prijuta i rozbijamy namioty na morenie. Nieopodal ruin tkwi
masywna skała z przymocowanymi tabliczkami upamiętniającymi
tych, którzy zostali w tych górach na zawsze. Takich kaukaskich „kopców
Gilkeya” jest więcej, ale ten pod Elbrusem stanowi szczególne memento
zwłaszcza dla tych, którzy zachęceni brakiem szczególnych
trudności technicznych na szlaku próbują pokonać ten
umiejący bronić dostępu na swój wierzchołek
pięciotysięcznik.
Pogoda
wyraźnie się psuje, ale postanawiamy jeszcze tego popołudnia
zrobić aklimatyzacyjne wyjście do Skał Pastuchowa (4800 m.).
Pierwotnie zamierzaliśmy tutaj przenieść nasz obóz, ale wobec
panującej aury zostawiamy na razie bazę przy Prijucie.
Następnego dnia niepogoda trzyma nas w namiotach. Na zmianę:
porywisty wiatr, mgła, grad, śnieg. Mieszane uczucia – próbować
tej nocy, czy będzie pogoda? Na dodatek jeszcze te niesprzyjające
prognozy wróżące czterodniową dupówę i opowiadania tych,
którzy wczoraj zawrócili spod szczytu... Przepakowujemy plecaki i z
nadzieją poprawy pogody zapadamy w krótką drzemkę. Równo o
północy wyglądamy wspólnie z Krzyśkiem z namiotu – niestety,
księżyc ledwo się przebija przez zachmurzone niebo, a pod nami,
gdzieś za Uszbą co kilkanaście sekund błyskawice
rozświetlają widnokrąg. Czekamy jeszcze do 1.30, chmury
trochę przewiało, ale za to z jednej burzy zrobiły się
teraz dwie. Oba wierzchołki Elbrusa jednak są zupełnie czyste, a
nad nimi rozgwieżdżone niebo. Iść czy nie iść?
Jeszcze chwila i pierwszy punkt krytyczny tego dnia mamy już za
sobą. Kaszka na zimno i krótko
przed trzecią ruszamy. Tuż przed nami zdyscyplinowany pociąg
Czechów. Zimny wiatr, chrzęst raków zostawiających tylko nikłe
ślady na lodzie. Ponad Skałami Pastuchowa świt – pełen
surrealizm. Tkwiące jeszcze w księżycowym blasku zachodnie
ściany kaukaskich kolosów kontrastują z różową
poświatą brzasku no i te burze nad Gruzją. Dalej trawers na
przełęcz między wierzchołkami. Robię po
dwadzieścia kroków między kolejnymi odsapkami. Trawers wcale nie
przebiega w poziomie stąd, kiedy dochodzimy na Siedlowinę Elbrusa (5416 m.), dzień jest już w
pełni. Dłuższy odpoczynek w słońcu przed ostatnim
podejściem. Przedwierzchołek jest olbrzymi i prawie całkiem
płaski. Z jego zachodniego krańca wyrasta właściwy szczyt (5642 m.). Ostatni krok robimy
całą piątką równocześnie. Teraz kiedy nie trzeba
już podchodzić to widok a nie rozrzedzone powietrze zapiera dech w
piersiach. Daleko pod nami morze chmur i wystające z niego górskie
wierzchołki. Bez opamiętania robimy zdjęcia, tradycyjnie zjadamy
po jednej cytrynie obowiązkowo przebijanej czekanem, ale przede wszystkim
chłoniemy ten niepowtarzalny klimat - stoimy przecież na szczycie
pięciotysięcznika mając cały Kaukaz pod stopami. W
końcu jednak trzeba schodzić. Na trawersie mijamy wiele osób, które
zniechęciła nocna niepewna aura i teraz drapią się w
górę w palącym słońcu i ciężkim śniegu,
chyba nie zdążą przed popołudniowym załamaniem pogody.
W bazie
świętujemy. Skwapliwie dotąd racjonowane żarełko teraz
schodzi bez ograniczeń. Jutro odpoczynek a co dalej; zobaczymy.
Następnego dnia jak to w niedzielę idziemy na msze św. do innej
grupy Polaków, z którymi jest ksiądz. Ołtarz ze śniegu, a w tle
Uszba i Czeget – Karabaszi; mistyka... Przez resztę dnia wylegujemy
się w słońcu, Zbyszek
zaś jeździ na pożyczonych od Rosjan nartach. Fanatyk! W
poniedziałek postanawiamy przenieść bazę na Siedlowinę zanocować tam i
wyjść także na wschodni, niższy od zachodniego o 21 metrów
wierzchołek Elbrusa. Zostaję przy Prijucie, bo schodząc ze
szczytu nabawiłem się kontuzji nogi i o łażeniu z plecakiem
mogę zapomnieć na kilka następnych dni. Reszta idzie na
szturmowo i zdobywa co trzeba.
Zostałbym tu jeszcze trochę - marudzi Marcin,
ale dobrze wiemy, że tak jak my wszyscy po prawie miesięcznej wprawie
zaczyna powoli tęsknić za cieniem dolin. Zjeżdżamy tym
razem już bez przygód. W Elbrusie zaliczamy jeszcze noc w prawdziwie
radzieckim alpinłagierze . „Priwiet weteranam alpinizma” i jedziemy
z powrotem do Mineralnych Wód, za nami znikają dwa ośnieżone
wierzchołki...
„Myślę o niewolnikach wygodnych
łóżek, szklanych domów i nowoczesnych miast. Ile spraw
łączy się tam na dole, od ilu czynników jesteśmy
zależni: od złego humoru szefa, od opryskliwego konduktora w
tramwaju, podartych butów, elektrowni, przypalonego mleka... To wszystko, te
drobne i większe, na pozór nie tak ważne sprawy, decydują o naszym
szczęściu. W Chamonix, w Warszawie
lub Montrealu musimy słuchać, lawirować i rezygnować. Ale
walka o zachodnią Dru to sprawa wyłącznie pomiędzy naszym
zmęczeniem i lękiem – a górami. Kiedy zejdziemy w doliny, celnikowi
może nie spodobać się mój zegarek, a rodzinie na przykład
prezenty. Ale to nastąpi dopiero, za dwa dni, za miesiąc...” /Jan
Długosz o wspinaczce w zachodniej ścianie Petit Dru tzw. Szklanej
Góry. Komin Pokutników, Kraków 1995, s.
55. /
Może ktoś powiedzieć, że
to dobieranie zbyt dużych słów do naszych doświadczeń. Mnie
jednak wydaje się, że dobrze oddają one to co wszyscy
czuliśmy będąc tam wysoko i jeśli możliwa jest w ogóle
sensowna odpowiedź na pytanie o cel chodzenia po górach, to są one
bardzo bliskie prawdy.
Wyprawa „Elbrus 2001”, w której
udział wzięli: Iwona Rusek, Zbigniew Skolicki Marcin Kozik, Krzysztof
Grelowski i Andrzej Jastrzębski – studenci oraz absolwenci krakowskich
uczelni - miała na celu eksplorację najciekawszych partii Dolin:
Baksanu, Iryk i Adył-Su, połączoną ze zdobyciem
najwyższego szczytu Kaukazu – Elbrusa (5642 m.). Elbrus niepodzielnie
króluje w najwyższej części Kaukazu Środkowego,
ograniczając ją od zachodu. Od wschodu tę część
gór zamyka inny wygasły wulkan - Kazbek (5033 m.). Podczas gdy
kilkanaście wierzchołków przekracza tu wysokość Mont Blanc
(4810 m.) cztery z nich mają ponad 5000m. Międzynarodowa
atrakcyjność Elbrusa wiąże się ze sporem wokół
uznania bądź nie tej góry za
najwyższe wzniesienie w Europie. W kwestii tej nie ma zgody ani wśród
geografów ani alpinistów. Ci ostatni podeszli do zagadnienia o tyle ambitnie,
że każdy kto chciałby zdobyć koronę ziemi (7
najwyższych szczytów 7 kontynentów) w przypadku Europy musi
wejść zarówno na Mont Blanc jak i na Elbrus. Jako pierwszy, podchodząc
od północy, na szczycie tym stanął kabardyjski przewodnik Killar
Chaszirow w roku 1829 roku. Zaś angielska wyprawa z 1874 roku
wyznakowała trasę od południa, która do dziś stanowi
klasyczny szlak na wierzchołek.
Chętnie odpowiemy na
wasze pytania. Kontakt: andreja@interia.pl